Jak Józef Zięcina niejednej dał już kosza…

 

Józef Zięcina ze Zborowic w gminie Ciężkowice, od ponad pół wieku zajmuje się wikliniarstwem. W swoim życiu wykonał już tyle wiklinowych przedmiotów, że nie jest w stanie ich zliczyć. Mimo ponad 70 lat na karku, nie zamierza rozstawać się ze swoją pasją, którą przed laty zaraził go ojciec.

Wiklinowe kosze
Józef Zięcina

– Wszystko zaczęło się, kiedy miałem 16 lat – mówi pan Józef, który zaraz po skończonej szkole, zatrudnił się w ciężkowickiej koszykarni, gdzie już wcześniej pracował jego ojciec. – W tym rejonie nie było szkoły, aby móc kontynuować naukę. Nie było też innej dobrze płatnej pracy. Postanowiłem więc, że zacznę tworzyć wiklinowe kosze w jednej z tamtejszych firm. Dziś mówi, że był to strzał w „10”, bo nie dość, że pracy było sporo, to można było przy tym bardzo dobrze zarobić. – Zamówień mieliśmy mnóstwo. Zatrudnionych było naprawdę wielu pracowników. Płacone mieliśmy od sprzedanej sztuki. Kiedy jechaliśmy na kiermasz, potrafiliśmy zabrać ze sobą 500 sztuk koszyków. Wracaliśmy pustym wozem, z kieszeniami pełnymi pieniędzy – śmieje się pan Józef, który musiał ostatecznie przerwać pracę, z powodu służby wojskowej. – Po powrocie z wojska, nie było już tak różowo. Zmarł właściciel koszykarni, a firma po pewnym czasie upadła. Wraz z ojcem postanowiliśmy działać na własną rękę. Rolnictwem zajmował się wtedy praktycznie każdy, więc produkowane przez nas kosze rolnicze, jak chociażby takie do zbierania ziemniaków, schodziły jak ciepłe bułeczki.

Z czasem było jednak coraz ciężej, dlatego oprócz prowadzenia działalności związanej z produkcją wiklinowych produktów, pan Józef pracował w zakładach azotowych w Tarnowie oraz przetwórni w Kąśnej Dolnej. Wikliniarstwo stało się więc dodatkową formą dochodu, a nie sposobem na życie. – Nie oszukujmy się. W dzisiejszych czasach ciężko byłoby z tego wyżyć. Jeszcze nie tak dawno, w tym rejonie oprócz mnie, wikliniarstwem zajmowały się jeszcze dwie osoby. Niestety jedna z nich zmarła, a druga poważnie zachorowała i dziś wiklinowe kosze, doniczki, flakony, stroiki, czy ozdoby, robię tylko ja.

WARTO PRZECZYTAĆ:   W Lubczy walczą o ulice...

W okresie wiosennym i letnim, nie ma weekendu, aby wraz ze swoimi dziełami nie pojawiał się na kiermaszach, czy targach w takich miejscach, jak Dębica, Bochnia, Żarówka pod Mielcem, czy Pilzno. Wiele razy brał także udział w warsztatach organizowanych przez Muzeum Etnograficzne w Tarnowie. Na brak klientów również nie narzeka, bo odwiedza go nie tylko miejscowa społeczność, ale także ludzie z większych miast, a nawet z zagranicy. – Nie tak dawno miałem klienta z Belgii, który znalazł o mnie informacje w Internecie. Zainteresowało go to, czym się zajmuję. Przyjechał do mnie do Zborowic i zamówił kilka wiklinowych przedmiotów. Przyjeżdżają też ludzie z miast, z którymi nie raz wiążą się zabawne historie. Swego czasu, dwie „miastowe” kobiety, zażyczyły sobie koszyk na święconkę, ponieważ jest… ekologiczny. Innym razem, jeden z klientów prosił mnie o zbudowanie wiklinowej klatki na gołębie. Kiedy zapytałem go, jak ma ona wyglądać odparł, że… nie ma pojęcia. Ostatecznie jednak wykonałem dla niego klatkę, którą do dnia dzisiejszego wykorzystuje do przechowywania pary białych gołębi, wypożyczając je na ślubne uroczystości.

Pan Józef uważa, że aby móc tworzyć wiklinowe arcydzieła, rzemieślnik przede wszystkim powinien znać się na gatunkach wikliny. Poza tym praca ta wymaga niesamowitej koncentracji i spokoju. – Trzeba orientować się w wiklinie i wiedzieć, że np. do białych koszyków używana jest tzw. czerwona amerykanka. Odpowiednio wcześniej trzeba też taką wiklinę zakupić. Ja zawsze zamawiam jej ponad tonę, która starcza mi później na około rok czasu. Samo tworzenie koszyka, flakonu, czy stroika nie trwa, aż tak długo. Zwykle zajmuje mi to maksymalnie dwie godziny czasu. Nie potrzebuję do tego specjalnych narzędzi, bo korzystam jedynie z nożyka, sekatora i.. własnych rąk. A muszę przyznać, że zdarza się, iż po całym dniu pracy dłonie niemiłosiernie bolą, a palce są bardzo napuchnięte. Wikliniarstwo, to fach, którym zajmować mogą się jedynie osoby, które są dokładnie i spokojnie. Nie raz zdarzy się, że wiklina się złamie lub zostanie źle wpleciona i pracę trzeba rozpocząć od nowa. Osoba nerwowa, już dawno rzuciłaby wszystko w diabły – śmieje się pan Józef.

WARTO PRZECZYTAĆ:   Bartosz Kapustka, czyli piłkarski idol z Pogórskiej Woli

Rzemieślnik ze Zborowic ma świadomość, że ciężko w obecnych czasach będzie przekonać młodych ludzi, aby zawodowo zajęli się wikliniarstwem. – Teraz człowieka wyręczają maszyny. Tak jest szybciej, taniej i dokładniej. Samodzielna twórczość nie ma przyszłości, chociaż da się zauważyć, że coraz więcej ludzi przekonuje się do ręcznie stworzonych drewnianych przedmiotów, które mają zdecydowanie większą wartość, niż te wyprodukowane przez maszyny. Teraz, będąc na emeryturze, potrafię wypleć rocznie ponad 300 koszy, których cena waha się od 10 do 40 zł. Łatwo więc policzyć, że jest to hobby, a nie sposób na zarobienie poważnych pieniędzy. Zostaje jednak i pewna satysfakcja, bo dzięki temu, że moimi klientami są również kobiety, to ja daję im kosza, a nie na odwrót – kończy z uśmiechem na twarzy.

Autor: Sebastian Czapliński/ TEMI.pl
*Tekst ukazał się na łamach tarnowskiego tygodnika TEMI.

Dodaj komentarz