Sebastian Mila: Między nami, a Europą Zachodnią jest różnica kilku klas

– Kiedy odpadasz z pucharów ze słabszą drużyną, to na drugi dzień ta porażka odbiera ci jakąkolwiek chęć gry w piłkę. Masz przed oczami te wszystkie treningi, kiedy ćwiczysz w deszczu, bądź minusowych temperaturach. Masz przed oczami weekendy, które zamiast spędzać w domu, spędzasz grając, lub jadąc na mecz. Widzisz te wszystkie wyrzeczenia związane z brakiem świąt, czy prawidłowym odżywianiem. Odpadasz z teoretycznie słabszym rywalem i zaczynasz zastanawiać się, czy to wszystko ma sens – mówi Sebastian Mila, kapitan Śląska Wrocław.

Sebastian Mila (You Tube)

6.11.2003 r. Groclin gra wyjazdowe spotkanie w Pucharze UEFA z Manchesterem City. W 65 minucie gry, Sebastian Mila podchodzi do piłki ustawionej na 25 metrze i soczystym strzałem pokonuje Davida Seamana…
I wtedy wszystko się zaczęło. Ten stadion, ta bramka… Od tego momentu wszystko nabrało niesamowitego tempa w moim życiu. Bardzo się cieszę, że coś takiego mnie spotkało. Okazało się, że ciężkie treningi się opłacają i że dzięki nim można przeżyć naprawdę fascynujące chwile w swojej przygodzie z piłką.

Co działo się w twojej głowie zaraz po tym trafieniu?
To było wrażenie, że stało się coś, co było niemożliwe. W tamtym momencie nie za bardzo wiedziałem co się stało. Byłem niczym w amoku. Radość była porównywalna do tego, kiedy dziecko otrzymuje swój pierwszy prezent pod choinkę. Niespotykane szczęście…


I to wszystko w Groclinie. Drużynie, czy już rodzinie?
Jedno i drugie. Drużyna z tego względu, iż czas pokazał, że grali tam naprawdę świetni piłkarze, którzy później robili naprawdę ciekawe kariery. Zresztą rywalizowaliśmy wtedy jak równy z równym z Wisłą Kraków, która wydawało się, że jest poza zasięgiem całej ligi. Graliśmy świetny futbol na arenie europejskiej, czym udowodniliśmy, że byliśmy wówczas naprawdę solidną ekipą. Rodzinę w Groclinie stworzył prezes Zbigniew Drzymała. Groclin był bardzo profesjonalnym klubem. Zawsze mieliśmy wypłacone pieniądze na czas, do dyspozycji mieliśmy kilka boisk treningowych, o nic nie musieliśmy się martwić. Te wszystkie czynniki wpływały na to, że ten klub stawał się drugim domem.


Ivica Kriżanac w jednym z wywiadów mówił, że z Groclinu nie tyle pamięta te wszystkie sukcesy, co ludzi, których spotkał na swojej drodze.
Na pewno dużo w tym prawdy. Dla mnie Groclin był pierwszym klubem w Ekstraklasie, w którym mogłem się rozwijać. Oprócz tego mam stamtąd wielu przyjaciół, z którymi utrzymuję kontakt do dnia dzisiejszego. Te wspólnie spędzone chwile w tym zespole, z tymi ludźmi, utkwią w mojej pamięci do końca życia.

Wspomniałeś wcześniej, że duży wpływ na tą rodzinną atmosferę w Groclinie miał Zbigniew Drzymała. To najlepszy prezes jakiego spotkałeś do tej pory w swojej przygodzie z piłką?
Był bardzo specyficznym prezesem, ale i bardzo oddanym dla tego klubu. Dla niego ten zespół był naprawdę rodziną. On był ojcem, a my byliśmy jego dziećmi. To jego podejście do piłki, dawało nam ogromną motywację, aby osiągać z tym klubem sukcesy. To był charyzmatyczny pasjonat futbolu. Takich ludzi brakuje w polskiej piłce. Wiem, że pojawiały się głosy, że sam potrafił ustawić wyjściowy skład na najbliższe spotkanie, ale ja czegoś takiego nie doświadczyłem. Byłem młodym zawodnikiem i albo o wszystkim mi nie mówiono, albo po prostu najzwyczajniej w świecie nie miało to miejsca.

Po 4 latach spędzonych w Grodzisku postanowiłeś wyjechać za granicę. Po co była ci ta Austria?
Zdecydowałem się na Austrię Wiedeń, bo chciałem wyjechać do zespołu, w którym miałbym większą szansę na regularne występy. Austria miała być przystankiem do kolejnego większego kroku w mojej przygodzie z piłką. Taki był zamysł już na samym początku, mimo iż miałem oferty z bardziej renomowanych zespołów, niż Austria. Rzeczywiście okazało się, że ten wybór nie był do końca trafiony, aczkolwiek jeżeli miałbym kogoś za to wszystko winić, to mógłbym winić tylko i wyłącznie samego siebie. Zupełnie nie potrafiłem sobie tam poradzić. Muszę jednak pamiętać o tym, że zdobyłem z tym zespołem mistrzostwo Austrii, Puchar Austrii, czy też doszedłem wraz z nimi do ćwierćfinału Pucharu UEFA. Miałem okazję grać z kilkoma bardzo ciekawymi piłkarzami, na nowoczesnych stadionach. Mogłem również nauczyć się języka. Być może nie wszystko wyglądało tak jak bym sobie tego wymarzył, ale naprawdę wiele się tam nauczyłem. Być może właśnie dzięki pobytowi w Austrii dziś jestem takim piłkarzem, a nie innym. 

To był inny piłkarski świat w stosunku do tego, który poznałeś wcześniej w Polsce?
Zdecydowanie. Dzięki pobytowi w Austrii zupełnie inaczej gram dziś w piłkę, zupełnie inaczej myślę na boisku. Niektóre rzeczy wydają mi się dużo łatwiejsze. Potrafię znaleźć kilka rozwiązań, więcej widzę na boisku… Tam praktycznie wszystko mnie zaskoczyło, w stosunku do tego co znałem z Polski. Na mecze brałeś ze sobą tylko kosmetyczkę. O żadnym sprzęcie nie było mowy. Na trening miałeś przygotowane inne buty, niż te w których grałeś mecze. O to wszystko dbał jeden facet, któremu nie musiałeś nawet nic mówić. On to sam wszystko doskonale wiedział. Zaraz po przyjeździe, od razu otwarto mi konto bankowe, dostałem kluczyki do nowego samochodu oraz telefon komórkowy. W przeciągu czterech godzin pokazano mi pięć mieszkań do wyboru, a ja miałem wybrać sobie te, które najbardziej mi odpowiada. W Polsce, niektóre z tych standardów nie są spotykane do dzisiaj…

Austria miała ci pomóc w zostaniu etatowym reprezentantem Polski. Nie pomogła…
W Austrii nie miałem zagwarantowanego wyjściowego składu. Musiałem non stop o niego walczyć. Dlatego też selekcjoner reprezentacji Polski bał się mi zaufać. Mimo to, zostałem powołany przez Pawła Janasa na finały MŚ w 2006 r. w Niemczech. Prawdą jest natomiast to, że nie odegrałem wtedy tak znaczącej roli w kadrze, jak miało to jeszcze miejsce jeszcze podczas mojego pobytu w Grodzisku. Mogło być pod tym względem zdecydowanie lepiej.

A przecież wcześniej mówiło się, że możesz stać się reprezentacyjną „10” na lata.
Rzeczywiście był taki moment, że grało mi się naprawdę fajnie i wiele osób mówiło, że reprezentacja stoi przede mną otworem. Wiele czynników miało wpływ na to, że tak się jednak nie stało, a jednym z nich bez wątpienia były te perypetie w Austrii Wiedeń, czy późniejszy transfer do Norwegii. To wszystko spowodowało, że nie miałem już tej pewności siebie. Czasu nie cofnę. Zawsze będę myślał, że jeżeli chodzi o reprezentację, to mogło być zdecydowanie lepiej.

A może nie tyle byłeś na reprezentację za słaby, co po prostu nasza kadra nie była gotowa na taki typ zawodnika, jakim był Sebastian Mila?
Oczywiście istnieje taka możliwość. To selekcjoner podejmuje decyzję, czy powołać danego zawodnika do kadry, czy też nie. Gdyby rzeczywiście było tak jak mówisz, to wtedy trochę inaczej patrzyłbym na tą swoją przygodę z reprezentacją. Mimo wszystko i tak jestem dumny z tego, że zagrałem w niej 30 spotkań, przed tysiącami kibiców na trybunach i milionami przed telewizorem. To był dla mnie zaszczyt! Kiedy patrzę teraz na naszych piłkarzy, którzy są powoływani do reprezentacji, to za każdym razem zazdroszczę im tego, że mogą reprezentować tak wspaniały kraj. Niech czerpią z tego jak najwięcej, bo to niesamowity okres w życiu piłkarza.


Z Austrii przeniosłeś się do Norwegii i nie ukrywajmy – dla większość był to szok.
Dla mnie to też nie była łatwa decyzja. Pojechałem do Oslo i zobaczyłem, że Valerenga to naprawdę profesjonalny klub, gdzie warunki do gry stoją na dobrym poziomie. Aczkolwiek nie do końca wszystko tam mi odpowiadało. Przeszkadzała przede wszystkim pogoda, czas, otoczenie, warunki w których przyszło mi mieszkać.

Spotkało tam cię coś ciekawego?
Miałem kilka zabawnych sytuacji. Chociażby ta, kiedy zaraz po przebudzeniu zorientowałem się, że na parkingu nie ma mojego samochodu. Byłem pewien, że ktoś go ukradł! Zadzwoniłem do ludzi z klubu i poinformowałem ich o tym fakcie, ale usłyszałem, że to niemożliwe, bo w Norwegii kradzieże się po prostu nie zdarzają. Okazało się, że wcześniej pojawiła się informacja na norweskich tablicach, że w tym dniu odbędzie się… czyszczenie ulic i te samochody, które nie zostaną przestawione, zostaną odholowane. 

A poziom sportowy?
W Polsce jest wyższy, niż w Norwegii. W Norwegii są trzy kluby, które rzeczywiście prezentują wysoki poziom i które mogą równać się z naszymi zespołami. Reszta drużyn odstaje już nieco pod tym względem od pozostałych.

Dlatego kiedy pojawiła się okazja powrotu do Polski, do ŁKS-u Łódź, zbytnio się nie wahałeś.
Nie powiedziałbym, że się nie wahałem. Miałem obawy, bo wiadomo było, że w ŁKS-ie nie było za różowo. Sytuacja w lidze również była dramatyczna. Wiele razy rozmawiałem na ten temat z Tomkiem Wieszczyckim, dla którego ŁKS był całym życiem. On także bardzo namawiał mnie do powrotu do Polski, abym tutaj na nowo się odbudował. Zaryzykowałem. Powiedziałem sobie, że czasami trzeba zrobić dwa kroki w tył, aby później zrobić kilka do przodu. W Łodzi zarabiałem 30% tego, co miałem zagwarantowane w Norwegii, więc różnica była kolosalna. Postawiłem jednak wszystko na jedną kartę.

Nie wystraszyłeś się tego wszystkiego co zastałeś na miejscu?
Przestraszyłem się i to bardzo. Dosyć długi czas spędziłem zagranicą i to co zobaczyłem tutaj było zupełnie czymś nowym i niespotykanym. To, że brakowało ciepłej wody, że w szatni roiło się od grzyba, to że nie otrzymywałem pensji przez trzy miesiące było w Łodzi czym normalnym. Muszę jednak dodać, że po jakimś czasie ŁKS rozliczył się ze mną co do złotówki, więc nie mam im tego za złe. Ale w LKS-ie były też przyjemniejsze chwile, chociażby ta, że udało nam się utrzymać wtedy w Ekstraklasie, chociaż mało kto dawał nam na to szansę.

A i w jednym zespole grałeś z samym Paulinho.
(śmiech) To była niesamowita historia. To był bardzo fajny, uśmiechnięty, przyjemny chłopak. Pozytywnie nastawiony do życia. Jako jedyny z Brazylijczyków, którzy grali wtedy w ŁKS-ie mówił po angielsku. A to, że zrobi taką karierę, to pewnie sam nie przypuszczał, że tak to wszystko się potoczy. Słyszałem głosy, że trenerzy w ŁKS-ie nie poznali się na jego talencie, ale powiedzmy sobie szczerze – gdybyśmy mieli kogoś za to obwiniać, to powinniśmy obwinić za to całą Polskę. Bo czy ktoś z kibiców, dziennikarzy, trenerów przypuszczał, że ten Paulinho za kilka lat będzie grał w Tottenhamie i wart będzie grube miliony? Jeżeli mamy kogoś obwiniać, to obwińmy za to samych siebie i przyznajmy przed samym sobą, że się na piłce w ogóle nie znamy… A futbol ma to do siebie, że pewnych sytuacji nie da się przewidzieć.

Po ŁKS-ie przyszła kolej na Śląsk Wrocław. Nie chciałeś grać już w Łodzi?
ŁKS miał prawo pierwokupu (z Valerengi) i skorzystał z tej opcji. Dopiero po mojej rozmowie z działaczami ŁKS-u doszliśmy do wniosku, że dalsza współpraca nie ma sensu, bo miało to wszystko wyglądać nieco inaczej, niż mi później przedstawiono. Wielu kolegów z klubu również postanowiło opuścić Łódź. Nie było już chociażby Łukasza Madeja, czy Roberta Szczota, nie było Brazylijczyków. Nie tak to miało wyglądać i nie tak się na to umawialiśmy. Zadzwonił do mnie ówczesny trener Śląska – Ryszard Tarasiewicz i zaproponował przeniesienie się do Wrocławia. Przedstawił mi wizję budowy zespołu i to mnie przekonało.

Spodziewałeś się, że zakotwiczysz tutaj na tak długo?
Na pewno nie. Nie wiedziałem, że spędzę tutaj tak wiele czasu, że tutaj urodzi się moja córka. Nie sądziłem nawet, że osiągnę tutaj tak duże sukcesy z tym zespołem. Gdybym wiedział wcześniej co będzie na mnie tutaj czekać, to pewnie już wcześniej bardzo chciałbym trafić do Śląska. Ale to tak, jak z Paulinho – nigdy nie wiesz co czeka cię w przyszłości…

Miałeś tutaj i dobre i złe chwile…
Najmilszą chwilą były narodziny mojej córki, oraz zdobycie tytułu mistrza Polski. Kiedy po ostatnim meczu z Wisłą w Krakowie, możesz podnieść do góry puchar, jako kapitan swojej drużyny, to czujesz się niesamowicie. To coś fantastycznego. Przeżyłem tutaj wiele wspaniałych momentów. Jest ich zdecydowanie więcej, niż tych gorszych. Zdarzały się chwile, kiedy przez dłuższy czas nie potrafiliśmy wygrać spotkania. Były chwile, kiedy do ostatnich kolejek walczyliśmy o utrzymanie. Staram się jednak myśleć o pozytywach, wymazując te złe wspomnienia z pamięci.

O Groclinie mówiłeś, jako o zespole z rodzinną atmosferą. W Śląsku też można ją zauważyć?
Tak. Jedynym problemem jest to, że co sezon przychodzą i odchodzą zawodnicy. Rotacja jest tutaj bardzo duża. Ciężko więc przyzwyczaić się do niektórych osób, skoro za chwilę taka osoba opuszcza zespół. Ja akurat będąc kapitanem w Śląsku, muszę poznać lepiej drużynę od środka, aby móc w niej dobrze funkcjonować. Muszę wtedy lepiej poznać każdego z osobna. Uważam, że w Śląsku panuje rodzinna atmosfera. Było wiele momentów, kiedy mogliśmy na siebie liczyć.

Sprawa na linii Mraz – Gikiewicz również została załatwiona w sposób, jakby wystąpiła właśnie w rodzinie?

Uważam, że nigdy nie powinno być takich sytuacji, jaka zaistniała akurat w tamtym momencie. Nie ma miejsca na wylewanie takich rzeczy do prasy. To powoduje tylko rozłam w drużynie. Ja nie akceptuję takich zachowań. To co jest w szatni, powinno zostać w szatni. Zostałem poproszony przez kolegów ze Śląska, abym poinformował media, że osoby, które wylewają sprawy drużyny do prasy, nie są potrzebne temu zespołowi. Taka osoba nie może w niej dobrze funkcjonować. Jak można później takiemu komuś zaufać? A zaufanie w drużynie jest jednym z najważniejszych jej elementów.



A sprawa z Kelemenem i Stevanoviciem?
To ich prywatna sprawa. Nie poruszaliśmy tego tematu na forum publicznym. Ja dowiedziałem się o tym dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem naklejone w naszej szatni zdjęcie Stevanovicia i Kelemena, którzy odbierają „Złotą Piłkę”. To ich prywatna sprawa. My w to nie ingerowaliśmy.

Miałeś dobre stosunki z trenerem Orestem Lenczykiem. Ze Stanislavem Levym jest podobnie?
Wielki szacunek mieliśmy do trenera Lenczyka i wielki szacunek mamy do trenera Levy’ego. Trener jest bardzo pozytywną osobą, skorą do żartów. Uzupełniamy się jako drużyna, ale nie przekraczamy pewnej granicy, bo po prostu nie można tego robić. Kiedy jest praca, to musi być praca.


Mówisz, że to trener skory do żartów, ale chyba potrafi się też nieźle wkurzyć?
No pewnie, że tak i to nawet nie rzadko. Trener, to trener i takie zachowania są normalne i na porządku dziennym. Podchodzi do tego jednak w bardzo profesjonalny sposób i nie da odczuć się tutaj jakiś osobistych animozji. Ale prawdą jest, że często potrafi nakrzyczeć.

A po meczu rewanżowym z Sevilla?
Myślę, że po Sevilli sami byliśmy na siebie tak źli, że nawet gorzkie słowa trenera Levy’ego nic więcej by nie wskórały. Byliśmy wkurzeni, że ktoś mógł okazać się od nas o tyle lepszą drużyną… Sevilla była w tym meczu Porsche, a my byliśmy „Maluchem”. Jeżeli tam na transfery wydają milionowe sumy, a u nas ciężko wyłożyć milion euro na zawodnika, to z czym do ludzi? Zastanówmy się, czego tak naprawdę oczekujemy od polskich piłkarzy i polskich klubów. Mam nadzieję, że jeżeli ludzie przeczytają ten wywiad, to zrozumieją, że między nami a Europą Zachodnią jest różnica kilku klas. Wiadomo, że czasami odpadniesz z teoretycznie słabszym zespołem. Kiedy odpadasz z pucharów ze słabszą drużyną, to na drugi dzień ta porażka odbiera ci jakąkolwiek chęć gry w piłkę. Masz przed oczami te wszystkie treningi, kiedy ćwiczysz w deszczu, bądź minusowych temperaturach. Masz przed oczami weekendy, które zamiast spędzać w domu, spędzasz grając, lub jadąc na mecz. Widzisz te wszystkie wyrzeczenia związane z brakiem świąt, czy prawidłowym odżywianiem. Odpadasz z teoretycznie słabszym rywalem i zaczynasz zastanawiać się, czy to wszystko ma sens. To jest ogromy ból i cios, którego nie da się nawet wytłumaczyć.

Piłkarz jest odporny na krytykę?
Wszystko zależy od tego jaka to jest krytyka. Czasami zdarza się krytyka, w której jest sporo prawdy i później człowiek zdaje sobie sprawę, że rzeczywiście coś nie wyszło za dobrze i mogło się to rozegrać zupełnie inaczej. Częściej zdarza się jednak krytyka, która jest zupełnie bezpodstawna. Są dziennikarze, którzy przychodzą nieprzygotowani na rozmowę i zadają takie pytania, aby tylko „przywalić” zawodnikowi. Wtedy tylko im się odpowie, a w ogóle nie zwraca się na to uwagi i ma się to głęboko w dupie. Tak jak pochwały są ważne, tak ważna jest krytyka. Uważam, że nie ma się co obrażać. Jest kilku dziennikarzy, którzy robią naprawdę dobrą robotę i są przede wszystkim rzetelni w tym co robią. Są też tacy, którzy nie nadają się do niczego. Ale tak jest wszędzie. Nie można wszystkich wrzucać do jednego worka. Tak dziennikarzy, piłkarzy, jak i kibiców, bo to byłoby po prostu niesprawiedliwe.

Liczysz na to, że zagrasz jeszcze kiedyś w swojej ukochanej Lechii Gdańsk?
Strasznie trudne pytanie. Lechia to jest moja miłość. Zawsze kiedy mam wolną chwilę, chcę jechać do Gdańska i tam spędzać czas. Bardzo szanuję tamtejszych kibiców i sam kibicuję temu klubowi. W tym mieście chodziłem do szkoły, chodziłem na mecze Lechii. Zawsze będę myślał o tym, aby zakończyć tam swoją piłkarską karierę. Muszę jednak też pamiętać o tym, jak wiele osób zaufało mi w Śląsku Wrocław. Wrocław stał się moim drugim domem. Tutaj narodziłem się na nowo. Jeżeli kiedyś musiałbym wybierać pomiędzy Lechią, a Śląskiem, to wybór będzie niesamowicie trudną sprawą. Nawet nie chcę o tym myśleć.

Po zawieszeniu butów na piłkarskim kołku pozostaniesz przy piłce?
Mój plan jest prosty – chciałbym zostać skautem. Chciałbym jeździć po małych miejscowościach, małych klubach i wyławiać stamtąd piłkarskie perełki. To moje marzenie i w tym widziałbym się najlepiej. Dostałem już nawet propozycję od jednego z klubów, czy nie chciałbym właśnie zająć się tym po zakończeniu kariery. Chciałbym się temu oddać bez reszty…

WARTO PRZECZYTAĆ:   Żelazówka: Zamieszanie wokół szkoły

Dodaj komentarz